Wigilia zaczęła się o 1700. Podzieliliśmy się opłatkiem, życzyliśmy sobie wszystkiego dobrego i usiedliśmy do syto zastawionego stołu. Kapitan wygłosił przemowę jak ważne jest żeby każdy z nas mógł na drugiego liczyć w każdej sytuacji. Jesteśmy zamknięci na tej "puszce" bujając się na falach i w razie niebezpieczeństwa (odpukać w niemalowane) musimy móc na siebie liczyć, musimy wiedzieć, że każdy będzie wiedział co robić, że nie będzie się bał zaalarmować jak coś mu się wyda dziwne, lepiej 100 razy odwołać fałszywy alarm niż w ogóle go nie ogłosić i w głupi sposób zginąć. Morze to potężny żywioł i trzeba mieć do niego szacunek, bo tylko głupiec się nie boi.
Mniej więcej taki sens miała jego wypowiedz. Wszyscy przytaknęli i z pokorą w sercu zabrali się do kolacji. Posiedzieliśmy, pogadaliśmy na luzie na każde tematy, nasłuchaliśmy się morskich opowieści zamiast wigilijnych i około godziny 2400 ludzie zaczęli się rozchodzić bo na następny dzień o 0600 mieliśmy wychodzić z portu. Atmosfera? Hmmmm brakowało komentarzy Babć "a kiedy Ty sobie znajdziesz jakąś dziewczynę Wnusiu?". Tak na poważnie to wyglądało bardziej jak spotkanie towarzyskie z kolacją niż jak święta mimo, że choinka stała obok...